Zacznę od tego, że pomimo totalitarnego języka i naprawdę fatalnych skojarzeń jakie mogą budzić miasta piętnastominutowe, nie uważam że są one jakimś totalitarnym projektem.
Tylko że socjalizm w ogóle nie jest jakimś totalitarnym projektem. W teorii to raj na ziemi – jak miasta 15-sto minutowe.
W praktyce jest już gorzej, co wie każdy poza miejskimi aktywistami uparcie twierdzącymi że tym razem obędzie się bez większej ilości ofiar.
W skrócie: miasto 15-sto minutowe to propagandowy wehikuł mający tylnymi drzwiami wprowadzić poważne utrudnienia dla kierowców. Chodzi o wyeliminowanie samochodów i nic więcej. Nie dostaniesz niczego, czego już teraz nie masz – ale musisz oddać auto.
“Obawiam się Greków nawet gdy niosą dary” – ja mam to samo z aktywistami i ekologami.
Te ich dary z zadziwiającą regularnością sprawiają że sięgam coraz głębiej do portfela.
Ciężko mi więc nagle uwierzyć, że proponowane przez nich “miasto piętnastominutowe” to coś innego niż kolejny problem, zakaz czy podatek.
I faktycznie, tym razem też mam coś oddać, ale nie kasę tylko samochód.
A w zamian dostanę coś, co już i tak mam.
Czym jest miasto 15-sto minutowe?
Jest to miasto w którym można załatwić większość spraw w promieniu 15-stu minut drogi. Ten obszar dostępny w czasie 15-stu minut staje się twoją „strefą”, miejscem fizycznie izolowanym z reszty miasta.
Można powiedzieć że miasto dzieli się na mniejsze miasteczka, między którymi ruch samochodów jest w bardzo dużym stopniu utrudniony.
Ponieważ w mieście takim na większość ulic panuje zakaz wjazdu pojazdów silnikowych, te 15 minut to czas jazdy rowerem lub czas przejścia na piechotę.
Główną cechą charakterystyczną miasta 15-sto minutowego jest więc niemal całkowita eliminacja z niego ruchu samochodowego oraz likwidacja ogólnodostępnych miejsc parkingowych.
Cała koncepcja „miasta 15-sto minutowego” obraca się wokół uniemożliwienia korzystania z samochodu. Realizowane jest to poprzez szereg opłat, utrudnień, fizycznych blokad, kar i przepustek które składają się na tą ideę.
Można przyjąć, że „miasto 15-sto minutowe” jest elementem wojny z kierowcami prowadzonej przez ekologów i lewicę.
Kolejna z cech to podział miasta na strefy, pomiędzy którymi nie da się wygodnie podróżować samochodem. Wprowadzone zostają fizyczne ograniczenia ruchu między strefami.
Zostawia się pojedyncze drogi, te jednak można przekraczać tylko używając jednorazowej „przepustki” lub w przypadku braku przepustki – płacąc karę.
Większość dróg która w tej chwili umożliwia poruszanie się między strefami zostaje zamknięta.
Fachowo nazywa się to „filtrowanie tranzytu” lub „rozcinanie tranzytu”.
W miejscach gdzie można przekraczać granice stref zainstalowane mają być kamery rejestrujące twój wjazd lub wyjazd. Konieczne jest to do działania systemu przepustek i kar za przekroczenie bramek jeśli twoje przepustki się już skończyły.
To własnie to zjawisko ma dość totalitarny wydźwięk, ponieważ wygodnie można podróżować autem między strefami tylko do wykorzystania darmowych przepustek.
Potem trzeba jeździć obwodnicą lub płacić kary, jeżeli próbujemy przejechać poprzez „filtr”.
Na rowerze lub pieszo dozwolone jest przemieszczanie się między strefami bez ograniczeń – także poprzez „filtry”.
W ramach promocji na początek tych przepustek jest całkiem sporo (w Oxford było ich 100 na samochód miesięcznie). Tylko że po pokonaniu wstępnego oporu mieszkańców ich liczba oczywiście będzie ograniczana do zera.
To coś jak strefy płatnego parkowania i zielonego transportu. Opłaty i zasięg tych stref stale rośnie.
Gdzie tu korzyść? W tym że ulice zostaną wykorzystane inaczej. Staną się one rodzajem parku rozrywki dla hipsterów, będą się na nich bawiły dzieci, pojawią się knajpki itp.
Będzie dużo doniczek z kwiatami, drzewa, zieleń, ławki.
Poza tym będziemy zdrowsi, bo nie mogąc korzystać z aut będziemy więcej chodzić, jeździć na rowerach, nosić zakupy itp.
Główny atut miasta 15-sto minutowego poza zdrowiem to bliskość do najważniejszych miejsc – sklepów, przychodni, usług. Stąd też nazwa.
Nie dotyczy to jakkolwiek miejsc pracy. Pracować wolno poza swoją strefą, choć nie przysługują dodatkowe przepustki za wyjazd/wjazd w drodze do pracy.
Moim własnym zdaniem miasto 15-sto minutowe jest to ideologiczny idiotyzm mający pomóc w eliminacji samochodów. Bo tak naprawdę oddając samochody nic nowego tutaj nie dostajemy.
Ktoś kto nie śledzi poczynań ultralewicowych szaleńców ma prawo być solidnie zaszokowany, że takie rzeczy ktoś w ogóle wymyśla.
Cóż, „rekomendacje” C40 Cities to też miał być nierealny wymysł szaleńców. Okazuje się że bliżej im do obowiązującego prawa…
Nie ignorowałbym pomysłu miast 15-sto minutowych. Może to być kolejna rzecz, która zostanie nam wprowadzona na siłę szybciej niż nam się zdaje.
Tak jak w przypadku rekomendacji C40, wystarczy odpowiednia legislacja na szczeblu UE i przywitamy się z tą nową rzeczywistością tak jak z ograniczeniem lotów, spalinowych samochodów, jedzenia mięsa i innych zbędnych nowoczesnemu człowiekowi drobiazgów.
Co ciekawe, koncepcja miast piętnastominutowych nie oferuje żadnych rozwiązań faktycznych problemów mieszkańców miast, jak np. brak mieszkań czy obłędne ceny najmu.
Dziękuję, my już mamy… to 15-sto minutowe miasto
Idea miast piętnastominutowych jest elementem dużo szerszej wojny z kierowcami prowadzonej przez lewicę i aktywistów.
Wojna ta jest czymś skrajnie absurdalnym, bo prowadzona jest przez siłę polityczną która historycznie stała w obronie szarego człowieka – a to jest przytłaczająca większość kierowców.
Dziś lewica to dla zwykłego człowieka jedynie źródło kłopotów, wydatków, ograniczeń i zakazów. No nawet głupiego piwa po robocie mu żałują ci moraliści od stu płci.
A korzyści miast 15-sto minutowych są do osiągnięcia i bez uprzykrzania życia kierowcom. Mało tego, wiele polskich miast już jest miastami piętnastominutowymi. Wyjątkiem są tu patodeweloperskie osiedla, ale to zupełnie inny temat.
Po co więc ta cała zabawa, skoro w zasadzie już tak żyjemy?
Żeby utrudnić korzystanie z samochodów. A konkretnie by wprowadzić tzw. “filtrowanie tranzytu”, pozwężać drogi, usunąć miejsca parkingowe oraz stopniowo obniżać dozwoloną prędkość.
Jest to sposób na przymusowe przesadzenie ludzi na rowery. No bo jak inaczej mają się po tym hipsterskim parku rozrywki przemieszczać?
Transportem zbiorowym do którego po usunięciu aut już chyba kompletnie nie da się wcisnąć?
O dziwo, nawet motocykle – dotychczas oszczędzane przez ekologów i aktywistów – są zabronione w tym 15-sto minutowym raju. Przejazd większością dróg ma się odbywać wyłącznie na rowerach, nawet w zimie, w śniegu i deszczu.
Żadnych wymówek, ratujemy planetę. Kto nie ma siły pedałować zostaje w domu (czy też w tzw. „strefie”).
Eliminacja pojazdów silnikowych to są realne powody i cele tak zwanych miast piętnastominutowych, a nie nasza wygoda. Jest to pretekst do rewolucyjnych zmian w kierunku pożądanym przez lewicę i aktywistów.
Z punktu widzenia człowieka żyjącego w mieście nic się rewolucyjnie nie zmieni. Nadal będzie miał – jak to w mieście – blisko do sklepu, lekarza, knajpy, kolegi itp.
To nie jest tak że ci wybudują przychodnię i szkołę na każdym osiedlu. Po prostu do tych miejsc będzie niewygodnie się dostać autem i tyle.
Zmieni się tylko to, że nie będzie mógł już korzystać z samochodu. A raczej będzie mógł, tylko stanie się to bardzo kosztowne i trudne.
I tylko o to w tym wszystkim chodzi. Serio.
Miasto 15-sto minutowe to nic innego, jak sprzedawanie społeczeństwu Kolumny Zygmunta. Aktywiści łaskawie dają ci coś co już masz żyjąc w mieście, a w zamian zabierają ci auto.
Miasto piętnastominutowe to jedynie pretekst do kolejnych ograniczeń. Jest to podobna rzecz do ekologii która jest przywoływana gdy utrudniamy używanie aut przy pomocy stref płatnego parkowania i stref czystego transportu i wielu innych podatków.
Różnica jest taka, że zamiast ratowania planety “dostajesz” wygody które już i tak masz.
Szczęśliwie dla nas jako społeczeństwa lewicowi zamordyści zagalopowali się w swych totalitarnych zapędach. Zamiast sprzedać nam cały pomysł jako “przyjazne miasto” czy “zielone miasto” zaczęli mnożyć zakazy i ograniczenia.
Mówiąc prościej poszli na całość – i tu wylali dziecko z kąpielą.
Jak ktoś poczyta o tych wszystkich filtrach, przepustkach, karnych opłatach za przemieszczanie się między “zonami” (strefy na to mówią, ale “zona” brzmi bardziej apokaliptycznie) no to widzi że mysiało to wyjść z chorej głowy jakiegoś totalnego zamordysty.
No i wyszło, bo kimże innym niż skrajnymi zamordystami są wiedzący lepiej jak masz żyć miejscy aktywiści?
Dzięki temu że ludzie tacy nie są świadomi jak daleko się posuwają w wymyślaniu przepisów na cudze życie i kontrolowanie go, to odkrywają swoją prawdziwą twarz.
Jaka powinna być więc odpowiedź normalnych ludzi na miasta 15-sto minutowe? Ano taka jak odpowiedź Stanisława Palucha na widok Ochódzkiego, którego wziął za swoje lustrzane odbicie: dziękuję, my już mamy.
Bo my już naprawdę mamy 15-sto czy 20-sto minutowe miasta. Nie potrzebujemy do tego łaski aktywistów i lewicowych szaleńców.
Oni naprawdę nie chcą ani nawet nie mogą ci niczego dać (jak niby, mając z 7% poparcia?). Oni chcą ci tylko zabrać.
Liczą że się nabierzesz i zaczniesz wspierać ich utopię.
Miejscy aktywiści to rosnący problem dla społeczeństwa, ponieważ są to ludzie poświęcający sporą ilość czasu knując kolejne pomysły na nasze życie.
Są głośni przez co wielu polityków odnosi wrażenie, że ich idiotyzmy mają większe niż w rzeczywistości poparcie. Węsząc w tym darmowe głosy mogą oni wspierać niektóre pomysły.
W ten sposób wymysły aktywistów mogą zacząć zyskiwać poparcie decydentów, pomimo braku faktycznych głosów i społecznego poparcia.
Zwykły człowiek tego nie widzi, nie chodzi na wybory lokalne – i ląduje z tymi wariatami we władzach lokalnych.
Miejskim aktywistom nie można ustępować, bo krok po kroku, taktyką krojenia salami odbiorą nam wszystko co w tym życiu miłe.
Zabiorą ci samochód, zabiorą piwo, inne rzeczy jak mięso, wakacje i inne rozrywki uczynią zaporowo drogimi pod sztandarami walki z planetą.
Więc ani kroku wstecz, żadnych kompromisów, żadnych ustępstw.
Dasz palec, wezmą całą rękę.
Dla aktywistów nie ma nic gorszego niż twoje pójście na lokalne wybory. Mając znikome poparcie, mogą jedynie coś ugrać tam, gdzie dużo ludzi nie głosuje, nie interesuje się.
Tam gdzie wystaczy kilkuset zorganizowanych sympatyków – czyli na szczeblu lokalnym. W skali kraju już się tak nie da.
Głosujący mieszkańcy miast to koszmar aktywisty.
Wspólnie – biorąc udział w lokalnych wyborach i sprawach – możemy sprawić, że będzie to koszmar na jawie.